2017/06/30

qui suis-je





Wydawać by się mogło, że umarłam i nie byłoby to dalekie od kłamstwa. Jeżeli mam być szczera, to nie mam za pietruszkę i gruszkę pojęcia, dlaczego tu się pojawiam i co ma na celu ten post.

Od mojego ostatniego wpisu przez moje życie przeszedł huragan. Huragan emocji, wydarzeń, zmian i wszystkiego tego, o czym zapomniałam. Przestałam pisać i czasami odnoszę wrażenie, że nie umiem już tego robić i że to już nigdy nie wróci. Bardzo trudne i bolesne uczucie, aczkolwiek coś we mnie umarło. Wypaliło się tak po prostu. W mojej głowie nie ma już historii. A przeżywszy wiele w moim emocjonalnym życiu, nie potrafię odnaleźć się w pisanych wcześniej dramatach. Jestem wyczerpana, a doznawszy na własnej skórze tego, co potencjalnie odczuwali kreowane przeze mnie postacie, odczuwam jeszcze większe zmęczenie. Czasami ze sobą walczę. Zdarza mi się tęsknić za pisaniem, aczkolwiek to, jak zajęta byłam przez ostatnie dziewięć miesięcy, skutecznie odwiodło mnie od marnych literackich prób.



Mam wakacje. Oficjalnie wczoraj, zdawszy hiszpański, dostąpiłam zaszczytu stania się wolnym studentem. Ten rok akademicki zabrał wszystko to, co być może było we mnie najlepsze. Kraków przyniósł mi pecha i szczęście. Nie mam pojęcia, co myśleć, jak myśleć i czy w ogóle powinnam myśleć. Nie jestem w stanie Wam wszystkiego opisać. Nie jestem w stanie z siebie tego wyrzucić, bowiem chaos myśli w mojej głowie jest zbyt ciężki do opanowania, a mówienie o osobistych rzeczach nigdy nie było moją specjalizacją.




Może trochę liczę, że ten wpis zapoczątkuje powrót do pisania, a z czasem do blogowego zmartwychwstania. Jednak, najzwyczajniej w świecie, chciałabym zacząć pisać i być może powrócić do świata żywych.
Do bardzo dziwne uczucie, gdy nagle zdajecie sobie sprawę, jak bardzo Wasze życie było normalne przed rokiem (mimo iż w tym wszystkim niezwykłe i nowe), a mimo to nie wyobrażacie sobie, by wymazać te ostatnie miesiące. Czuję się jak ofiara syndromu sztokholmskiego. Dobra przesadzam. Jakkolwiek pompatycznie to nie zabrzmi: chciałabym być szczęśliwa. Któregoś dnia.
To naprawdę durne, złe, obrzydliwe uczucie, gdy macie wszystko, a jednak każdy z elementów, który czyni to Wasze życie tak zwyczajnie normalne, w tym samym momencie z powodów, których nie mam ochoty wymieniać, czyni to życie tak bardzo skomplikowane.
Wylewam morze łez.
Złoszczę się.
Zazdroszczę wszystkim tym, którzy mają to, co chcą. I jest tak jak powinno być.
A potem znowu płaczę.
Nie powinnam narzekać.
Powinnam być cierpliwa.
Ewentualnie iść do psychologa.
Czasami jestem tak bardzo zła. Tak okropnie wściekła, że nie mogę być tknięta normalnością. Co takiego złego uczyniłam w poprzednim życiu, że teraz dostaję po tyłku?
Na tę chwilę chciałabym mieć przeciętne życie przeciętnej Kowalskiej. Wszystko w jednym punkcie. Wszystko przeciętne, ale da mnie w sam raz.
Wybaczcie, jestem bardzo sfrustrowana i zmęczona. Jak już nadmieniłam ten rok był męczący. Studia dzienne, praca niemal też dzienna, zero wolnych weekendów i nauka gdzieś w międzyczasie. Dodajcie do tego odrobinę życia osobistego i macie bum. Nie wiem, jak to ogarnęłam. Nie wiem, jak to ogarnę znowu.
Teraz marzę o tym, żeby się TAM teleportować. Na chwilę. Na jedną minutę. Tylko to mogłoby mi pomóc.
Nigdy. W swoim dwudziestokilkuletnim życiu nigdy nie myślałam, że  coś takiego może mnie zmienić i że jestem zdolna do uczuć głębszych niż łyżeczka od herbaty. Choć może to tylko obsesja.

Cześć, jestem nowa w moim życiu i nie wiem, co się tutaj dzieje.



Tak czy inaczej. Nie wiem, czy ten post jest końcem czy początkiem.
Od pewnego czasu zastanawiam się nad powrotem do "Adieu" (jeżeli ktoś to wciąż pamięta). Jasmine zasługuje na lepsze zakończenie. Może to jest właśnie ta klątwa. Może moi bohaterowie odpłacają mi za te wszystkie dramaty, jakie dla nich zgotowałam. Pora coś naprawić i pora zacząć tam, gdzie najbardziej zawiniłam.
Trzymajcie kciuki!

M.

p.s. w sumie to piszę z pracy. nocny recepcjonista to ja. brakuje tylko jakiejś poważnej, międzynarodowej afery.